Geoblog.pl    wdrodzedo    Podróże    Południowo wschodnia Azja    Wylądowałem na miejscu!
Zwiń mapę
2012
24
wrz

Wylądowałem na miejscu!

 
Singapur
Singapur, Singapore Changi Airport
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11197 km
 
W samolocie obudziłem się przed śniadaniem. Podejrzewam że była około trzynasta czasu Singapurskiego. Zjadłem coś, co przypominało jajecznicę z parówką, zagryzłem bułką z dżemem i jogurtem, a popiłem kawą. Dokończyłem film, przy którym zasnąłem kilka godzin wcześniej. Przed lądowaniem wręczone zostały krótkie aplikacje o wizę dla osób zostających w Singapurze, wypełniłem ją i zaczęliśmy podchodzić do lądowania.

Szczerze, wolę lecieć dwanaście godzin molochem z Europy do Azji niż dwie i pól godziny z Wielkiej Brytanii do Polski. Nie chodzi mi tu o komfort, bo miejsca na nogi w klasie ekonomicznej jest niewiele więcej niż w Ryanair, ale sam lot jest przyjemniejszy, spokojniejszy no i można spokojnie obejrzeć film bądź cztery jeśli ktoś sobie życzy.

Zacznijmy od szybkiego przedstawienia miasta. Singapur jest najmniejszym państwem w południowo-wschodniej Azji, dynamicznym miastem bogatym we współgrające ze sobą kultury, kuchnie, sztukę i architekturę. Jest to miejsce interesów i bogatych ludzi. Jeśli masz ochotę wyjść i zabawić się, tutaj nie zabraknie miejsca i na to. Mohamed Sultan Road czy Holland Village wydają się idealnym wyborem. Warto również wybrać się na drinka do 1 Altitude, imprezy na dachu jednego z wieżowców na Raffles Plance, z piękną panoramą na całe miasto. Liczne parki i ogrody zapierają dech w piersi, Jurong Bird Park lub Marina Bay Gardens muszą znaleźć się na twojej liście. Jeśli natomiast masz ochotę zobaczyć prawdziwą tropikalna dżunglę zapraszam do rezerwatu natury Bukit Timah.

Po dwunastu godzinach lotu z Frankfurtu, o 15:45 czasu lokalnego wylądowałem na Changi Airport. Na lotnisku czekała na mnie Magda. Pod pretekstem nudnego metra wrzuciła mnie w taksówkę i pojechaliśmy do jej mieszkania. Jechaliśmy około dwadzieścia pięć minut, przejechaliśmy dobre pól miasta, a zapłaciliśmy niecałe $22. Na miejscu szybka przekąska, prysznic, chwila pogaduch i czas na wieczorny spacer po Boat Quay i Clarke Quay. Magda odprowadziła mnie do stacji MRT (metro) wręczyła mapę linii, kartę Ez-Link (karta na komunikacje miejską), wskazała kierunek, a sama pojechała w drugą stronę zostawiając mnie na pastwę Singapuru.

Kartę Ez-Link można kupić w punktach sprzedaży na stacjach metra lub większych przystankach autobusowych w cenie $12, z czego $5 to jednorazowy koszt za kartę i $7 do wykorzystania na przejazdy. Tańszą alternatywą (z mniejszą ilością pieniędzy do wykorzystania) jest zakup karty w sklepach 7 Eleven w cenie $10. Karta działa bezdotykowo, przykłada się ją do czytnika na pierwszej oraz ostatniej stacji, a system automatycznie kalkuluje koszt naszej podróży na podstawie pokonanego dystansu. Doładować kartę można na każdej stacji za sumę wielokrotności $10.

Moją stacją metra było Redhill, a przejazd do Raffles Place zajął 8 minut i kosztował niecałego dolara. MRT jest punktualne, kolejki przyjeżdżają co 3-6 minut, są czyste i klimatyzowane, a ostatnie kursy odbywają się w okolicach godziny dwudziestej trzeciej. Należy pamiętać o kompletnym zakazie jedzenia, picia i palenia na terenie stacji, jak i w pociągu. Wszędzie są kamery i jeśli tylko ktoś wyciągnie butelkę z wodą, ku przestrodze zbrodniarzom, przez głośniki puszczają ogłoszenie o zakazach. Za nie dostosowanie się grozi grzywna $500.

Na spacer po promenadzie Singapore River warto wybrać się wieczorem. Miasto żyje, ludzie siedzą w restauracjach, pubach i barach, które otaczają rzekę, można trafić na jakiś show, a oświetlone wieżowce robią zdecydowanie większe wrażenie niż za dnia. Żałowałem, że nie zjawiłem się w Singapurze dzień wcześniej, w takim przypadku załapał bym się na Formułę 1 pędzącą po ulicach miasta. Przeszedłem się dookoła, porobiłem zdjęcia i postanowiłem, że od samego początku będę próbował lokalnego jedzenia. Wypatrzyłem ładnie wyglądającą, drewnianą budkę przy rzece, zaciągnąłem się aromatem i postanowiłem spróbować BBQ Squid (Grillowana kałamarnica) za bagatela $3. Skonsumowałem swą zdobycz z uśmiechem na twarzy, trochę się przy tym wybrudziłem, ale zadowolony wykonałem jeszcze kilka zdjęć w drodze do metra, aby wrócić do domu. Po drodze zaczepił mnie jakiś dziwak. Słyszałem, że w tunelu dla pieszych ktoś za mną biegnie, a kiedy mnie wyprzedził, zatrzymał się i staną dosłownie przed moją twarzą. Z uśmiechem na twarzy zapytał się jak się mam i skąd jestem. Wyczułem w tym jakąś grę i postanowiłem, że też się z nim pobawię. Kazałem mu zgadnąć skąd jestem, zdziwił się i wykonał grymas sugerujący, że musi pomyśleć. Dałem mi wskazówkę – ‘Jestem z Europy’. Oczy mu rozbłysnęły i zaczął wymieniać kraje Europejskie, w większości zachodnie i południowe, więc sprecyzowałem wskazówkę do Europy środkowej. Wymienił jeszcze parę krajów i już, kiedy mu chciałem powiedzieć że jestem z Polski, szybko mnie pożegnał i odbiegł. Szczerze nie wiem o co chodziło, ale było zabawnie i nieco dziwnie. Chwilę później dotarłem do MRT i pojechałem do domu.

Jetlag jest jednym z najbardziej uprzykrzających wyjazdy zjawisk. Wydaje ci się że wszystko pod kontrolą, a tu heca, nie możesz spać. Można zaopatrzyć się w tabletki, które pomagają wyrównać różnicę w czasie, bądź poczęstować się drinkiem, tudzież dwoma, co by łatwiej było zasnąć. Ja wybrałem opcję numer dwa, a co tam.

Jeśli planuje się pić wódkę w SG to warto kupić ją na strefie bezcłowej po wylądowaniu, a zaraz przed przejściem przez kontrolę celną. Cena za butelkę na bezcłówce to $17-25 (litr), co brzmi jak zakup butelki wody przy cenie, którą oferują nam sklepy – $70 (750ml). Warto pamiętać, że do Singapuru nie można wprowadzać alkoholu z innych krajów ani gumy do żucia która jest zabroniona w tym mieście.

Po przespaniu około pięciu godzin obudziłem się o dziewiątej. Pospać to ja sobie lubię, a po czterdziestogodzinnej podróży i nocnym spacerze wokół Singapore River, tych kilka godzin wystarczyło mi w zupełności. Być może to kwestia podekscytowania, chciałem w końcu zobaczyć jak najwięcej, a czasu było mało.

Wydarzenia z poprzedniego dnia opisałem tutaj: Singapur – część pierwsza.

Dzień wcześniej umówiłem się z Magdą na lunch o trzynastej. Po przebudzeniu bez pośpiechu wykonałem wszystkie poranne czynności, po czym zapoznałem się ze współlokatorami. Z domu wyszedłem około dwunastej, na wypadek zgubienia się lub problemów z dotarciem na umówione miejsce. W planach miałem przejażdżkę autobusem, ale zamyślony przeszedłem przystanek i zorientowałem się w momencie, kiedy bliżej było już do metra. Doskwierał gorąc i wilgotność powietrza. Minutę po wyjściu z domu czułem się jakby mnie ktoś zrosił wodą. Do stacji metra idzie się około dziesięciu minut, a jedyne o czym myślałem po drodze to sklep, w którym mógłbym kupić butelkę wody oraz metro, gdzie można schronić się przed skwarem. Nie rozstawałem się z napojami na dłużej niż kilka minut. Trzeba pamiętać o regularnym nawadnianiu organizmu, szczególnie kiedy żyje się w klimacie chłodnym i czasem nie zauważa kilkugodzinnej przerwy w dostarczaniu płynów do organizmu.

Tym razem trasa metrem miała być troszeczkę bardziej skomplikowana niż dnia poprzedniego. Z Redhill pojechałem zieloną linią (EW) na Raffles Place, gdzie przesiadłem się w linię czerwoną (NS), aby dojechać na Orchard. Przejazd trwał około dwudziestu minut i kosztował $1.17. Jeśli korzysta się z karty Ez-Link, wszystkie przejazdy są tańsze niż kupno jednorazowych biletów, trzeba jednak pamiętać, że koszt wyrobienia karty to $5.

Na miejsce dotarłem piętnaście minut przed czasem, więc rozejrzałem się po najbliższej okolicy. Z jednej strony otaczały mnie butiki Louis Vuitton oraz Chanel, z drugiej zaś Armani, Dior i Prada. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłem sklep Rolex i Gucci. Orchard jest kolebką drogich sklepów i mody. Centrum handlowe na każdym rogu, tłumy ludzi i bogactwo. Chwilę później dostrzegłem Magdę i poszliśmy kupić lunch w Takashimaya Shopping Centre. Podobno jedno z droższych, ale za paczkę sushi zapłaciłem $3.20, przy czym w Europie zapłaciłbym z €10. Lunch zjedliśmy na świeżym powietrzu, pod palemką, pogadaliśmy chwilę, Magda podpowiedziała, gdzie się udać na zwiedzanie. Rekomendacje na dzień dzisiejszy to: przejść się Orchard Road do Somerset MRT Station, po czym do China Town i Little India. Umówiliśmy się, że ją odbiorę z pracy i razem pojedziemy do domu.

Wyruszyłem. Wstąpiłem do kilku centrów handlowych, porozglądałem się dookoła i to by było na tyle na najbogatszej ulicy Singapuru. Szczerze, nic spektakularnego, chyba, że masz ochotę płacić około 140% ceny za ciuchy Europejskich designerów. Znalazłem stację Somerset i wyruszyłem do Chinatown.

Tutaj zupełnie inny świat, trochę brudno, trochę gwarno, trochę jak na polskim targu. Mają tam duże stołówki na świeżym powietrzu i stragany wzdłuż całych ulic, gdzie możesz kupić pamiątki lub przedmioty, które w życiu Ci się nie przydadzą, a nawet na półce nie za ładnie będą wyglądać. Owszem można i znaleźć perełki jak wszędzie. Ja zdecydowałem się na jeden zakup (mimo iż kupowanie pamiątek bądź czegokolwiek to u mnie wielki wyczyn), a mianowicie drewniane pałeczki z grawerką smoka. Sklep nazywał się Orchid Chopsticks, obsługa bardzo miła, ale ceny już trochę mniej. Wydałem $19.25, przepłaciłem, ale o tym dowiedziałem się dopiero później.

Bardzo korciły mnie chińskie słodkości, ale z racji gorąca zupełnie nie miałem apetytu na jedzenie, nie mogłem się zmusić, więc zdecydowałem się na chłodzony napój z kawałkami Aloe Vera za $1.50. Orzeźwiający i smaczny, to czego mi było trzeba. Szkoda, że nie spróbowałem jedzenia z któregoś ze stoisk, ale z perspektywy czasu nie przejmuje się tym, bo nadrobiłem w późniejszych wojażach.

Po uliczkach wędrowałem na oślep. Nie wiedziałem, gdzie iść i co zobaczyć. Zdałem się na swój instynkt. Zszedłem na boczne uliczki i w taki sposób znalazłem dwie świątynie. Pierwsza to Sri Mariamman Temple, która wyglądała dość ubogo, a w środku duchowni uczyli małe dzieci. Jest to najstarsza świątynia Hindu w mieście, której kapłani jako jedyni posiadali uprawnienia do ustanawiania Hinduskich związków małżeńskich. Dziś świątynia znana jest z ceremonii Tbeemitbi, która odbywa się co roku w październiku bądź listopadzie. Podczas wydarzenia wyznawcy chodzą po rozgrzanych węglach w ramach testu ich wiary i oddania. Niestety w tej świątyni był zakaz wykonywania zdjęć, który uszanowałem, ale co zobaczyłem to moje. W świątyniach również nie można nosić obuwia, jest to dość ważna zasada, z resztą wszędzie porozwieszane są znaki o zakazie. Najciekawsze było chyba obserwowanie małych szkrabów bacznie słuchających, co ich nauczyciele mają do powiedzenia. Wszyscy ubrani w takie same mundurki, z buziami rozdziawionymi i oczami wlepionymi w jednego człowieka. Zastanawiałem się, co oni takiego opowiadali.

Pobudka o szóstej rano. Zaraz po prysznicu usłyszałem głośny szum – leje, bo jak inaczej kiedy trzeba ruszać w drogę. Miałem jechać metrem, ale stacja znajdowała się za daleko więc zrezygnowałem. Postanowiłem spróbować autobusu, na szczęście przystanek stał przed blokiem, a ścieżka była zadaszona. W autobusie młoda kobieta z uśmiechem na twarzy powiedziała mi, gdzie mam wysiąść, aby móc jednak szybko przebiec do stacji MRT.

Na lotnisko jedzie zielona linia (EW), trzeba tylko uważać aby wsiąść do odpowiedniego numeru, bowiem trasa chwile przed lotniskiem rozwidla się. Ja wsiadłem do numeru jeden ze stacją końcową Pasir Ris, więc na Tanah Merah musiałem się przesiąść do numeru trzy, który jedzie bezpośrednio na Changi Airport. Nie ma większego znaczenia, w którą kolejkę wsiądziemy, bo przesiadka jest natychmiastowa – trzeba wejść do pociągu na platformie obok.

Śniadanie w StarbucksNa lotnisku miałem jeszcze chwile czasu, więc na spokojnie przeszedłem przez kontrole celną i udałem się na szybkie śniadanie w Starbucks. Aby mieć dostęp do Wi-Fi na terminalu, trzeba udać się do punktu informacji ze swoim paszportem, wtedy wydają małą karteczkę z loginem i hasłem, po czym możemy swobodnie surfować. Nie powiem, Internet w Azji jest prawie wszędzie, co może często uratować nam tyłek.

Dopiero przy samym gejcie prześwietlają bagaże – wiedziałem, że czegoś mi brakowało! Wylot o dziewiątej, a godzinę później już ląduję w Kuala Lumpur na LCCT . Samolot na dobrą sprawę nie zdąrzył się dobrze wzbić, a już podchodziliśmy do lądowania – to prawie jak lot z Wrocławia do Warszawy.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
wdrodzedo
Grzesiek B
zwiedził 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 5 wpisów5 0 komentarzy0 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
22.09.2012 - 26.09.2012